Woda na polityczny młyn Kaczyńskiego. Lepszego scenariusza prezes nie mógł sobie wymarzyć (Newsweek.pl 10.02.2023)

13 lutego 2023

Pytanie o wspólną listę wyborczą opozycji wywołuje zaciętą dyskusję w jej szeregach. Zwolennicy wspólnej listy oskarżają jej przeciwników o zdradę i torowanie PiS-owi drogi do kolejnej kadencji u władzy. Przeciwnicy argumentują, że wspólna lista odstraszy wyborców poszczególnych partii opozycyjnych i zmobilizuje zwolenników PiS i Konfederacji.

Taką retorykę serwuje Hołownia, który na samodzielny start w wyborach zdecydował się “dla dobra Polski”. Wspólna lista według niego to przepis na klęskę.

Kto ma rację w tym sporze?

Odpowiedź jest prosta – nikt.

Badania opinii publicznej są w tej kwestii niejednoznaczne. Problemem nie jest wspólna lista lub jej brak. Problemem jest stały konflikt w szeregach opozycji. Jeśli partie opozycyjne skupią się na wzajemnej krytyce, przegrają niezależnie od tego, na ilu listach wyborczych pójdą do wyborów. Dyskusja wokół głosowania nad ustawą o Sądzie Najwyższym jest tego najlepszym przykładem.

13 stycznia PiS zgłosiło projekt ustawy o Sądzie Najwyższym, który miał być realizacją podstawowego kamienia milowego na drodze do rozmrożenia polskich funduszy z Krajowego Funduszu Odbudowy. Chodzi o ogromne pieniądze: 105 mld zł z dotacji i prawie 60 mld nisko oprocentowanych pożyczek. To suma, która zmienia perspektywy polskiej gospodarki i może przesunąć w czasie nadejście kryzysu ekonomicznego w kraju. Kryzysu, który uniemożliwi PiS-owi wygraną w kolejnych wyborach.

Dlatego, po miesiącach antyniemieckiej i antyunijnej propagandy, podważaniu wagi problemu (“możemy wykorzystać kredyt komercyjny”, “to nieistotne środki”) i zniechęcaniu Polaków do tych funduszy (“paskarski kredyt”, “niemieckie pieniądze”, “utrata suwerenności za grosze”) partia rządząca zmieniła narrację.

Kolejne emisje obligacji zakończyły się niepowodzeniem, inflacja zjada oszczędności Polaków, a dług wyrwał się spod kontroli rządu. Kryzys coraz poważniej zagląda w oczy, dlatego Krajowy Fundusz Odbudowy stał się koniecznością. Po miesiącach łgarstw ta smutna prawda dotarła do polityków PiS, dlatego Kaczyński postanowił się z Unią dogadać. Tyle że nie miał większości w Sejmie. Własny koalicjant — Solidarna Polska Zbigniewa Ziobro — stanowczo odmówił poparcia kompromisu. Brakujących głosów postanowiono poszukać w szeregach opozycji.

Nic tak dobrze nie działa niż moralny szantaż: “Te pieniądze Polakom się należą!”, “Opozycja głosuje przeciwko Polsce”, “To wina PO, że nie ma pieniędzy z Brukseli”, “Kryzys wywołała totalna opozycja, żeby utopić rząd”. Takich nagłówków nie trzeba sobie nawet wyobrażać, bo pojawiały się już w powtarzanych przez reżimowe media partyjnych przekazach dnia. Mateusz Morawiecki przedstawiał ustawę jako “uzgodnioną do ostatniego przecinka” kłamliwie szantażując opozycję: albo przyjmiecie ją bez poprawek, albo obarczymy was odpowiedzialnością za brak pieniędzy w budżecie.

Tusk, Czarzasty i Kosiniak Kamysz ulegli szantażowi. Większość opozycji głosowała za niekonstytucyjną ustawą. I to był pierwszy błąd.

Głosowanie “za” oznacza przyznanie racji. Przy tak dużej dychotomizacji postaw, każdy kompromis jest interpretowany jako poddanie się i porażka. Porażka dotkliwa, tym bardziej że oznacza przehandlowanie konstytucyjnych wartości, praworządności za pieniądze, które mają PiS-owi umożliwić zwycięstwo w wyborach. Ta decyzja została zinterpretowana jako ugięcie się, porażkę opozycji, kompromitujący brak konsekwencji. Morawiecki ogłosił sukces, a Kaczyński pokazał sprawczość, dominując przeciwnika, jakby się wydawało, w przegranej pozycji.

Liczenie na polityczny zysk i wyjęcie z rąk PiS-u propagandowej pałki jest złudne. Pałka zawsze się znajdzie, a sprawczość i dominacja w polityce jest bezcenna. Politycy opozycji nie rozumieją podstawowej zasady politycznej wojny totalnej, jaką uprawia PiS. Nie chodzi w niej o przekonanie wyborców przeciwnika, lecz o maksymalną mobilizację własnych. Zwycięstwo PiS w kluczowym głosowaniu demobilizuje wyborców opozycji, a wyborcom partii rządzącej, po miesiącach smuty, przywraca wiarę w zwycięstwo.

Z tej perspektywy Szymon Hołownia miał rację. Obrona pryncypialnych wartości ma sens. Można było przecież wytłumaczyć sprzeciw w przekonujący sposób: głosujemy przeciw niekonstytucyjnym ustawom, a PiS musi przekonać własnych koalicjantów do własnej polityki. Podzielona prawica jest niezdolna do rządzenia. Po wyborach naprawimy gruntownie cały polski system prawny i zrealizujemy wszystkie kamienie milowe, a pieniądze wydamy mądrze i z pożytkiem. Teraz zostaną zmarnotrawione na gaszenie pożarów i przekupstwa wyborcze.

W ostateczności można było powtórzyć za Kaczyńskim: “Jak wygramy wybory, to dostaniemy pieniądze z UE” (słowa padły w Radomiu podczas spotkania prezesa PiS z “mieszkańcami”, 27 października 2022 r.). Odrzucenie ustawy zmusiłoby Kaczyńskiego do realnych kompromisów albo do rezygnacji z perspektywy zwycięstwa wyborczego jesienią. Liczenie na polityczne zyski po stronie opozycji jest ułudą. Efekt był wręcz przeciwny.

Choć Hołownia miał w kwestii głosowania rację to sposób, w jaki rozegrał swoich opozycyjnych partnerów, jest skandaliczny. Pierwotnie zgodził się na wspólne głosowanie i plan, żeby poprawki przeprowadzić w Senacie, tylko po to, by w ostatniej chwili wystawić ich do wiatru. To był przemyślany i drobiazgowo zrealizowany scenariusz. Chodziło o to, by się za wszelką cenę wyróżnić. Przestawić resztę opozycji jako idących na zgniłe kompromisy mięczaków. Negocjacje w sprawie wspólnego głosowania prowadził od początku w złej wierze. Chciał złapać partnerów na spalonym i zrealizował ten cel, trzymając ich do końca w błędzie co do własnych intencji.

Nie po raz pierwszy zagrał w ten sposób. W drugiej turze wyborów prezydenckich nie poparł Trzaskowskiego, choć nic to go nie kosztowało. Dzisiaj twierdzi, że jego poparcie byłoby pocałunkiem śmierci dla demokratycznego kandydata, mogłoby zrazić wyborców Trzaskowskiego, dlatego zrobił to dobrej wierze. Odmawiając poparcia dla kandydata opozycji, Hołownia wsparł wybór Dudy. Kosztem przyszłości zagrał na siebie.

I to jest grzech drugi. Hołownia dał wodę na polityczny młyn Kaczyńskiego: “Opozycja jest rozbita”, “nie umieją porozumieć się w żadnej sprawie”, “skaczą sobie do gardeł” itd. Dyskusja, jaką wywołał Hołownia, feeria wzajemnych oskarżeń i przekreślenie wizji współpracy po stronie opozycji jest bardziej szkodliwa w odsuwaniu PiS-u od władzy niż błąd polegający na poparciu fatalnej ustawy. W efekcie zamiast podzielonej prawicy, choć Solidarna Polska głosowała przeciw własnemu rządowi, opinia publiczna dostała obraz totalnie skłóconej opozycji. Lepszego scenariusza Kaczyński nie mógł sobie wymarzyć.

Senat przyjął poprawki, które zapowiadała PO. Po nich ustawa nie łamie konstytucji. Tyle że te poprawki nie przeszły przez Sejm. Przegrana opozycji w tej rozgrywce jest wyjątkowo bolesna.

Jakie mogą być konsekwencje politycznych rozgrywek wokół KPO? PiS zwycięstwem nad opozycją przywrócił wiarę w zwycięstwo swoich wyborców i działaczy. Nic tak nie mobilizuje elektoratu, jak wiara w sukces.

Wyborcy podzielonej opozycji będą skupiali swoje głosy wokół najsilniejszej partii. Większości nie chodzi o wybór konkretnego programu, lecz o odsunięcie PiS od władzy. Przypominam: sprawczość i siła. Dlatego Platforma zyskuje kosztem pozostałych. Hołownia w swoich politycznych kalkulacjach zrobił poważny błąd. Na konflikcie wewnątrz opozycji tracą wszyscy, ale on sam traci najwięcej i wraz ze zbliżającymi się wyborami będzie tracił jeszcze więcej.

Choć pytanie o to, czy opozycja powinna iść razem do wyborów, czy osobno, jest już nieaktualne, nadal rozpala emocje komentatorów politycznych. Odpowiedź jest prosta – to nie ma znaczenia. Badania społeczne pokazują, że w najlepszym wypadku suma głosów na partie opozycyjne idące osobno jest równa głosom oddanym na wspólną listę. Efekt jedności równoważy efekt zniechęcenia. Z jednej strony, jedność opozycji może zmobilizować wyborców, na co powołują się wyznawcy jednej listy. Z drugiej strony, wyborcom lewicy nie po drodze z konserwatywnym PSL.

“Wszystkie badania potwierdzają, że jedna lista opozycji to gwarancja wygranej z PiS na poziomie 270-280 mandatów” — napisał na Twitterze Dariusz Rosati. To nieprawda. Z kolei Hołownia powiedział w “Kropce nad i”, że “jedna lista opozycji doprowadza do 10 proc. demobilizacji wyborców opozycji”. Też nieprawda.

W ostatnich badaniach Pollsteru (z 30 stycznia br.) zjednoczona opozycja dostaje 50,62 proc. wobec 35,99 proc. PiS. Suma notowań partii demokratycznych idących osobno to 55,63 proc. przy 34,76 proc. dla PiS. Konfederacja w pierwszym wariancie zdobywa 6,84 proc., w drugim 9,11 proc. Ordynacja wyborcza premiuje partie o wysokim wyniku wyborczym. W tym przypadku efekt D’Hondta równoważy różnice w sondażach. Takie wyniki wyborów dają opozycji około 250 mandatów, niezależnie od wariantu.

Podobne wyniki raportowała inna pracownia — United Surveys — w grudniu zeszłego roku. 53,3 proc. dla sumy opozycji i 33,6 proc. dla PiS versus 48,3 proc. dla jednej listy i 37,3 proc. dla PiS. Jak pokazują badania, początkowy bonus za zjednoczenie opozycji zamienił się w karę. Przynajmniej według badań IPSOS dla OKO.press. Na początku tego pomysłu, na fali euforii przeciwników rządowej koalicji, lista zjednoczonej opozycji w lutym 2021 r. dostała 57 proc. poparcia, w kwietniu już tylko 49 proc. i taki wynik utrzymuje do dzisiaj.

Efekt ten łatwo wytłumaczyć. Po euforii pomysłu zjednoczenia, przyszła proza wzajemnych niesnasek. Liderzy poszczególnych partii zrobili niemało, by zrazić swoich wyborców do własnych konkurentów. W efekcie, zamiast zacierać, wyolbrzymiają różnice. Efekt uboczny tych przepychanek jest taki, że wspólna lista opozycji oddala się coraz bardziej. Sami demokratyczni politycy ciężko pracują, by utwierdzić wiernych wyborców w przekonaniu, że na tych z Polski 2050/Lewicy/PO/PSL nigdy głosować nie będą. Efekt mobilizacji maleje, za to efekt odstraszania rośnie. Premia za jedność zanika, a PiS się cieszy, bo bez niej trudniej będzie z nim wygrać.

Tyle że mleko się już rozlało i w tej chwili, wbrew zideologizowanej dyskusji zwolenników i przeciwników jednej listy opozycji, nie ma to znaczenia. Jedna lista nie przybliża już opozycji od odsunięcia PiS od władzy. Natomiast konflikty wewnątrz opozycji, wzajemne ataki, a przede wszystkim wrogie polityczne zagrywki obliczone na szybki zysk i poklask opinii publicznej, zdecydowanie tak. Nie jedna lista jest kluczem do zwycięstwa, lecz cywilizowana debata publiczna.

Niech partie opozycyjne dyskutują o własnych programach, o różnicach, które je dzielą i o wartościach, które je łączą. Porzućcie jałowe spory o wspólne listy, kolejność kandydatów, nazwiska działaczy. Przestańcie rozgrywać się nawzajem. To wystarczy, żeby stworzyć solidną koalicję po wyborach. W przeciwnym razie zagryziecie się nawzajem. Do przegranej PiS wam nie będzie potrzebny.

Jakub Bierzyński