Wojna Polska – Izrael to polityczny marketing. PiS ją wywołał celowo (Gazeta.pl)

9 lutego 2018

Izrael jako wróg został wybrany doskonale. Jest rządzony przez prawicowych populistów, więc można było dokładnie przewidzieć lustrzany mechanizm ostrych reakcji. I właśnie o takie reakcje Kaczyńskiemu chodziło.

Jarosław Kaczyński

Jarosław Kaczyński (Fot. Radosław Jóźwiak / AG)

Izrael jako wróg został wybrany doskonale. Jest rządzony przez prawicowych populistów, więc można było dokładnie przewidzieć lustrzany mechanizm ostrych reakcji. I właśnie o takie reakcje Kaczyńskiemu chodziło

Nic tak dobrze nie konsoliduje władzy jak wojna. Wojna przekreśla krajowe podziały wewnętrzne i usuwa wszelkie pretensje obywateli do władzy. Wojna pozwala też odróżnić „patriotów” od „zdrajców”. Jeśli twoim celem jest władza absolutna, a koszty nie mają dla ciebie znaczenia, to wywołaj wojnę. Oczywiście „w słusznej sprawie”. Najlepiej taką, której nie możesz przegrać. Tak robili władcy w starożytności, tak robią władcy dziś: Putin (w Czeczenii, na Krymie i Ukrainie) i Erdogan (tocząc wojnę z Kurdami i wchodząc ostatnio do Syrii).

Łatwo wywołać prawdziwą wojnę, gdy jest się mocarstwem albo zaściankiem. Mocarstwa prowadzą swoje wojny na swoich warunkach. Z kolei wojny zaścianków przechodzą przez świat niezauważone, więc można je toczyć długo i bezkarnie. Niestety Polska Jarosława Kaczyńskiego nie spełnia ani pierwszego, ani drugiego kryterium. Jest zbyt mała, by prowadzić samodzielnie wojnę – jak Rosja czy Turcja. Za duża natomiast i położona zbyt centralnie w Europie, by wywołać peryferyjny konflikt z  sąsiadem. Nie mamy też mniejszości narodowej, którą można by uciskać, wywołać małe powstanie, które „patriotyczny rząd ocalenia narodowego” stłumiłyby z poparciem obywateli-patriotów. Jako członek NATO i część Unii Europejskiej mamy liczne ograniczenia. Prawdziwa wojna nie wchodzi zatem w rachubę, ale tę samą rolę może z powodzeniem odegrać wojna symboliczna.

Chodzi o godność! Chodzi o honor!

Jarosław Kaczyński potrzebuje takiej symbolicznej wojny. Pierwszą próbą była konfrontacja z Brukselą. Rząd PiS robił, co mógł, by sprowokować drugą stronę do stanowczych reakcji. Nasza oficjalna propaganda, nasi politycy i dyplomaci atakowali brukselskich urzędników i liczyli na to, że odpowiedzą agresją. Daremnie. Reakcja była stanowcza, ale jednak spokojna. Również społeczeństwo nie kupiło tej wojny. Do PR-owców pracujących dla obozu władzy dotarło w końcu, że Polacy postawieni przed wyborem pomiędzy dumą narodową a funduszami europejskimi mogą wybrać to drugie. PR-owcy zaczęli więc szukać innej wojny. I zastanawiać się, kto by pasował najlepiej do roli antagonisty Polski i Polaków. Biurokrację brukselską trudno kochać, ale równie trudno jej nienawidzić. O wiele wdzięczniejszym obiektem ataku są państwa narodowe, bo nacjonalizm gra wtedy symetrycznie po obu stronach, można go szybko eskalować, by się móc potem bronić: „Widzicie, co oni nam robią?!”. Figura wroga jest konieczna, by wiarygodnie zagrać (kolejny raz) niewinną ofiarę i skonsolidować rodaków wokół wartości najwyższych: godności i honoru.

Skoro wrogiem ma być jakiś kraj, to najlepiej żebyśmy nie byli od niego gospodarczo zależni. Bolesne sankcje gospodarcze mogą się odbić na poziomie życia suwerena. Niemcy zatem się nie nadają. Nie powinien to być też kraj, który może nam realnie zagrozić militarnie. Strach Polaków przed konsekwencjami zniwelowałby pożądany efekt. A więc Rosja też odpada. Dobrze by było, gdyby wojenna nienawiść mogła bazować na realnych resentymentach: ledwo zabliźnione rany, świeżo zaleczone kompleksy, wzajemne urazy, tlące się pretensje, historyczne niechęci – oto ideał. Więc padło na Izrael.

Tę wojnę PiS wywołał celowo

Obecny konflikt nie jest błędem strategicznym Jarosława Kaczyńskiego ani wypadkiem przy pracy. Izrael został sprowokowany do symbolicznej wojny z pełną premedytacją. Piszę to jako specjalista od marketingu politycznego, który przez kilka lat był obecny w polskiej polityce. Co za tą tezą przemawia?

Po pierwsze, ustawa o IPN została napisana tak, by można było – w zależności od potrzeb – pokazywać jej dwa oblicza. Na użytek wewnętrzny mówić, że chodzi o słuszny postulat usunięcia ze światowych debat pojęcia: „polskie obozy zagłady”. Każdy się przecież zgodzi, że to słuszne! A na użytek zewnętrzny rozdrażnić Żydów w najwyższym możliwym stopniu, sugerując kary więzienia za jakiekolwiek oskarżenia Polaków o szmalcownictwo czy pogromy. Ten zapis ustawy miał Izrael doprowadzić do wściekłości.

Po drugie, nowelizacja ustawy została przegłosowana w przeddzień Międzynarodowego Dnia Pamięci o Ofiarach Holocaustu. Trudno wybrać lepszy moment do sprowokowania reakcji.

Po trzecie, premier Morawiecki rozmawiał z premierem Netanjahu o koniecznych konsultacjach w sprawie ustawy, po czym Senat przegłosował jej treść bez poprawek. Pani ambasador Izraela Anna Azari została zaproszona przez marszałka Senatu na rozmowy dwa dni później, gdy nie było już o czym rozmawiać. Zrobiono zatem wiele, żeby zmaksymalizować efekt rażenia ustawą o IPN. Nie tylko rozdrażniono opinię publiczną w Izraelu, ale też jeszcze na wszelkie sposoby próbowano upokorzyć izraelską dyplomację.

Takiej wojny nie można przegrać

Efekt ustawy jest taki, że fraza „polskie obozy śmierci” na samym Twitterze 27 stycznia była wpisana 25 milionów razy. Jeśli zsumować wszystkie media społecznościowe, liczby są kosmiczne. A odpowiedzi polski rząd nie przygotował żadnej. Zainteresowany tematem czytelnik nie ma szans na poznanie prawdy historycznej, przeczyta jedynie o kontrowersjach. Totalna kompromitacja. Nie ma to zresztą żadnego znaczenia, bo nie walka ze zniesławieniem była celem legislacji. Nie przygotowano żadnych materiałów informacyjnych na ten temat. Nie wysłano nawet instrukcji dla polskiej dyplomacji na czas. Nic. W propagandzie wewnętrznej będzie można mówić, że chodzi o „polskie obozy zagłady”. I przedstawiać ojczyznę w jej ulubionej pozie wiecznej ofiary agresorów lub – jeszcze lepiej – międzynarodowych spisków. A że Izrael ma pretensję o coś zupełnie innego, nie ma żadnego znaczenia. W patriotycznym zrywie nikt nie patrzy na szczegóły. Idealnie. Na świecie nie rozumieją, po co Polacy takie rzeczy robią. W Polsce nikt nie rozumie, o co na świecie mają pretensję. Też świetnie, bo takiej wojny nie można przegrać!

Izrael jako wróg został wybrany doskonale. Rządzony jest przez nacjonalistycznych prawicowych populistów. Można było dokładnie przewidzieć lustrzany mechanizm oficjalnych reakcji i społecznego oburzenia. Oni są jeszcze bardziej patriotycznie wzmożeni niż my. Kneset już pracuje nad symetryczną ustawą. Polacy są obrzucani kamykami na plaży w Izraelu ze słowami: „Dobry Polak to martwy Polak”. W Polsce „Super Express” drukuje tytuł: „Tego chcą Żydzi od Polski: lasy, fabryki, nawet bilion złotych”. W publicznej telewizji pojawiają się żarty o Żydach w krematoriach. W Zielonej Górze na tablicy upamiętniającej spalenie synagogi przez nazistów w noc kryształową pojawia się napis: „Jude raus”. Sami sobie nakładamy wstrętną mordę antysemitów i cichych wspólników Hitlera. Ale cóż, spirala wzajemnej nienawiści ruszyła. Wszyscy w niej grają wyznaczone role.

Kaczyński gra, opozycja tańczy

Kaczyński nie przeliczył się także co do reakcji „wroga wewnętrznego”. Opozycja w większości wstrzymała się od głosu (129 posłów PO, N i PSL) lub głosowała za (18), wobec jedynie dwóch (sic!) głosów przeciw. Odmawia sobie tym samym prawa do krytyki rządu w tej sprawie i – co gorsze – wyłącza się z dyskusji. Dyskusji, która będzie najważniejszym polem polityki wewnętrznej przez najbliższe miesiące.

Na ofensywę ze strony władzy nie trzeba było długo czekać. Kolejne kroki są już proste. Marszałek Karczewski wezwał Polonię na całym świecie do poparcia Polski w konflikcie. Ojczyzna w potrzebie! Jarosław Kaczyński wskazał stawkę, o którą toczy się wojna, a jest to stawka najwyższa – to godność! „Godności nie wyrzekniemy się nigdy!”. W ten oto prosty sposób opozycja została wykluczona z dyskursu publicznego. W wojnie o godność – a tak sprawę ustawili PR-owcy obozu władzy – mogą być jedynie Polacy i zdrajcy. Programy, polityczne hasła, nie mają teraz znaczenia. Walec zbiorowej tożsamości się toczy i zostawia po sobie naród równo skonsolidowany wokół jedynego przywódcy. Notowania partii szybują.

Kaczyński nie jest antysemitą. Nigdy nim nie był. Rozgrywa polskie uprzedzenia, lęki i stereotypy na zimno, instrumentalnie, z pełną premedytacją. Tą symboliczną wojną – swoją ostateczną bronią – nie tylko likwiduje opozycję i szturmem bierze polityczne centrum, ale także neutralizuje prawicowych ekstremistów, którzy nie mają innego wyjścia, jak zagrać przeznaczoną dla nich rolę nacjonalistycznych prowokatorów. W czasie wojny wódz może być tylko jeden. Wszelkie podziały idą do lamusa. Hasło prawicy, które jeszcze niedawno wydawało się absurdalne: „Nie wykluczamy nikogo, są bowiem Polacy i zdrajcy” staje w centrum myślenia o „wspólnocie”. Po drugiej stronie premier Netanjahu gra odbicie lustrzane Kaczyńskiego. Jest na musiku, bo wkrótce w Izraelu wybory i liczy się każdy głos. „Wojna nie jest niczym innym, jak sporem między rządami o władzę nad poddanymi” – pisał Lew Tołstoj.

Jakub Bierzyński