Wyścigi ślimaków czyli walka słabości

13 czerwca 2017

Polityka to sposób organizacji zbiorowej wyobraźni. Do tej pory dziedzina wybitnie skutecznie uprawiana przez Jarosława Kaczyńskiego i jego partię – Prawo i Sprawiedliwość. Skutecznie do tego stopnia, że pozwalała liderom partii rządzącej bezkarnie licytować się co do długości swojej politycznej misji. „Będziemy rządzić do 2031 roku” – zapowiedział wicepremier Mateusz Morawiecki. „To pesymistyczna wizja” – przebił z nieukrywaną satysfakcją Jarosław Kaczyński.

Od wyborów parlamentarnych Prawo i Sprawiedliwość miało niemal monopol na organizację zbiorowej wyobraźni. Trudno było wyobrazić sobie wyborczą porażkę PiS w dającej się przewidzieć przyszłości. Triumf opowieści Prawa i Sprawiedliwości był bezdyskusyjny, a narzucona przez tą narracja najsilniej elektryzowała Polaków. Pozostali aktorzy na sceny politycznej mogli jedynie asystować lub zastygnąć w pozie totalnej opozycji.

Zwolennicy polskiej prawicy, czekający na spełnienie własnych politycznych marzeń osiem chudych lat, nie posiadali się ze szczęścia. Im większa była wcześniejsza marginalizacja ich poglądów i polityczna, ideologiczna deprywacja ich samych, tym większa satysfakcja z rządów i triumf z wygranej. Podobnie przeciwnicy – przerażeni rozmiarem klęski, zaskoczeni determinacją nowej ekipy, tempem i rozmiarem zmian, zastygli w prawie niemym stuporze.

Jarosław Kaczyński wydawał się do niedawna nieśmiertelny. Do czasu. Czar prysł. Słabo przygotowana i szarża prezesa w starciu z Donaldem Tuskiem i przy okazji Europą kompletnie nie zadziałała. Kaczyński odbił się od ściany zjednoczonej przeciw niemu Unii Europejskiej. Głosowanie 27: 1, opuszczenie przez nielicznych sojuszników, upokarzająca klęska i jeszcze bardziej upokarzające próby przedstawienia ewidentnej klęski jako sukcesu, gwałtownie zmieniły zbiorową wyobraźnię. Kaczyński pierwszy raz w tej kadencji przegrał. Mit nieomylności runął. Sondaże tąpnęły. Ale nie one są tu najważniejsze. Najważniejsza jest fundamentalna zmiana nastojów społecznych. Przegrana Prawa i Sprawiedliwości w następnych wyborach staje się dla wielu wyborców, jego przeciwników jak i zwolenników, coraz bardziej realną perspektywą. Ta perspektywa całkowicie zmienia kształt polskiej sceny politycznej. Zasadne bowiem staje się pytanie – co po PiS? i kto po PiS? Czy Jarosław Kaczyński ma szansę na powtórne zwycięstwo w wyborach? Czy jego rządy były raczej tylko kolejnym nic nie znaczącym epizodem? Incydentem, który powinien mieć dla nas jednak status bolesnej lekcji, z której powinniśmy wyciągnąć wnioski na przyszłość: polityki nie da się uprawiać w oderwaniu od potrzeb społecznych i aspiracji wyborców. Polityka to sztuka organizacji ich zbiorowej wyobraźni. Ciepła woda w kranie należy do sfery administracji nie polityki. Kto o tym banalnym fakcie zapomina toruje drogę do władzy PiS lub jego kolejnym klonom.

Chciałoby się żywić nadzieje, ze polska polityka to przede wszystkim starcie politycznych wizji, wyścig na pomysły, w której stawką jest nowoczesne państwo oraz dobrobyt jego obywateli. Niestety tak nie jest. Wyścig do serc wyborców wygra nie ten, kto ma najlepszy pomysł na Polskę, ale ten kto popełni mniej błędów. Na razie wszyscy główni aktorzy sceny politycznej: Jarosław Kaczyński. Ryszard Petru i Grzegorz Schetyna ścigają się na wpadki. Każdy z nich, nie tyle jest zagrożeniem dla swoich politycznych konkurentów lub przeciwników ile swoim własnym największym wrogiem.

Mocno spersonalizowana polska polityka jest całkowicie zależna od osobistych słabości i siły liderów. Media pokazują wyborcom obraz wyidealizowanych przywódców walczących o swe idee i przyszłość kraju. Spleceni w morderczych zapasach, otrzymują nimb nadludzkiej mocy – jedni przedstawiani jako herosi, inni jako demony, lecz niezależnie od opcji, jako polityczni tytani. Szara rzeczywistość bardzo daleko odbiega od tego obrazu. W codziennej polityce główni aktorzy uwikłani we własne fobie, słabości, kompleksy, marzenia i przesądy plączą się stale o własne nogi. Wszyscy bez wyjątku.

Ale po o kolei. Nakreślony powyżej obraz sytuacji świetnie ilustruje historia parlamentarnego protestu z przełomu roku. W nim jak w soczewce widać zasoby i słabości liderów polskiej polityki. Przyjrzyjmy się więc ich wzlotom i upadkom z tego okresu

Przypadek był królem

Jak pamiętamy wszystko zaczęło się bardzo niewinnie. Po słowach „muzyka łagodzi obyczaje” i pochopnej decyzji marszałka sejmu o wykluczeniu ich autora z obrad, na mównicę weszli w spontanicznym geście sprzeciwu posłowie opozycji. Tym samym rozpoczęli burzliwą historię okupacji Sejmu RP mającą trwać jak się okazało długie dwadzieścia siedem dni.

Na jego początku nikomu taki scenariusz wypadków nie przyszedłby zapewne do głowy. Posłowie Nowoczesnej jak wieść niesie chcieli wyjść z sali i zakończy

protest jeszcze tego samego wieczora i z czego mało kto zdaje sobie sprawę, a o czym wiedzą osoby będące tego dnia w Sejmie – zrobili to. Cóż z tego, gdy w sejmowych korytarzach, na monitorach zobaczyli swoich politycznych konkurentów z Platformy wypełniających skutecznie ekrany wszystkich stacji informacyjnych, krzyknęli – „nas nie ma a oni są! Wracamy!”. Ta decyzja spowodowała, że protest przybrał formę długotrwałej, wykrwawiającej okupacji. A wystarczyło tylko nieco więcej dyscypliny albo jedna stanowcza decyzja, a historia potoczyłaby się zupełnie inaczej. Polska scena polityczna zapewne nie przypominałaby tej, którą dzisiaj znamy. Posłowie wrócili na salę, a konflikt błyskawicznie zaczął eskalować. Pod Sejmem dzień w dzień protestowały tłumy. Oglądalność programów telewizyjnych biła rekordy.

Ta sama historia powtórzyła się ponownie przed wigilią. PiS się ugiął. Kancelaria Sejmu zapowiedziała wpuszczenie dziennikarzy na dotychczasowych zasadach. W Nowoczesnej zapadła decyzja o zakończeniu protestu. I znowu zatriumfował przypadek jak w pierwszym dniu jego trwania. Tym razem Ryszard Petru wyszedł na trybunę przed Sejmem i entuzjazm tłumów poniósł go na tyle, że powiedział o jedno słowo za dużo:. „Będziemy walczyć! Zwyciężymy!” Tym razem Schetyna nie chciał przegrać licytacji na niezłomność i zdecydowanie. Godzinę później zapowiedział przed kamerami – Platforma będzie kontynuować protest aż do wznowienia obrad. Obaj panowie zakleszczyli się nawzajem wbrew swym intencjom w politycznej akcji, której przebieg z zapartym tchem śledziło miliony Polaków.

To przypadek rządził, nie liderzy. To on miał największy wpływ na rozwój wypadków, a nie beznamiętna kalkulacja partyjnych elit. Bieg wypadków wymknął się im spod kontroli. Tak jak posłowie Nowoczesnej przypadkiem wrócili na salę, tak przypadek sprawił, że opozycja nie wykorzystała doskonałej okazji by zakończyć protest i wyjść z konfliktu ogłaszając zwycięstwo. Zwyciężyliśmy! Cofnęli się! Uratowaliśmy wolność mediów! PiS się cofnął. Jarosław pokonany. Już widzę ten entuzjazm tłumów, zachwyt dziennikarzy. Solidarna opozycja po raz pierwszy okazała się skuteczna! Nic z tego, obie partie utknęły w parlamencie. Utknęły bez scenariusza wyjścia z konfliktu. Bez pomysłu na zwycięstwo. W beznadziejnym klinczu. Utknęły przez przypadek! To miało długofalowe i bardzo poważne konsekwencje. Posłowie opozycji spędzili święta w Sejmie. Przedłużający się protest stawał się dla zwykłych ludzi coraz bardziej niezrozumiały. W pierwszych dniach stycznia ukazało się zdjęcie Ryszarda Petru lecącego z wiceprzewodniczącą partii Joanną Szmitd do Portugalii. Wybuchł skandal znany dzisiaj pod umowną nazwą „Madera”. Warto zaznaczyć, że nie on jeden wybrał odpoczynek w tym czasie. Jednocześnie na urlopie przebywał także marszałek Kuchciński a Grzegorz Schetyna spokojnie jeździł na nartach. To Ryszard Petru jednak stał się ofiarą mediów. Dziennikarze rozszarpali jego reputację i wizerunek na strzępy. Jedno przypadkowe zdjęcie na tweeterze odwróciło równowagę sił na politycznej scenie. Dzięki swej skrajnej niefrasobliwości, Ryszard Petru pożegnał się ze marzeniem o przewodzeniu całej opozycji. Rozpoczął walkę o przetrwanie wykonując wiele nieskoordynowanych ruchów. Niczym innym niż przejawem desperacji było zwrócenie się do kardynała Nycza o mediacje w konflikcie (Michał Krzymowski Newseek „Wojna przegranych”. Nowoczesnej, liberalnej partii opowiadającej się za świeckim państwem, angażowanie kościoła w spory polityczne, najdelikatniej mówiąc, nie przystoi. Fiasko tej misji nie przeszkodziło w podjęciu przez Petru rozmów. Na negocjacje te poszedł niebywale osłabiony, bez planu praktycznie z pustymi rękoma. Jedyną propozycją kompromisu był postulat by komisja budżetowa senatu zgłosiła poprawki do uchwalonego właśnie na Sali Kolumnowej budżetu, co pozwoli na powrót dyskusji do Sejmu i ponowne głosowanie. Plan wewnętrznie sprzeczny. Trudno bowiem jednocześnie twierdzić, że budżet został uchwalony nielegalnie oraz postulować wniesienie do niego poprawek. Nowoczesna nie ma ani jednego przedstawiciela w senacie i Petru tym samym oddał los swojej inicjatywy politycznej w ręce konkurenta do roli lidera opozycji. Schetyna natychmiast to wykorzystał wytykając logiczne sprzeczności i sugerując kolaborację swojemu konkurentowi z Nowoczesnej. W przeciwieństwie do niego próbując pokazać się jako niezłomny wojownik o sprawę. Tylko o jaką sprawę? To stawało się coraz bardziej niejasne. Komisje senackie rekomendowały przyjęcie budżetu bez poprawek. Ryszard Petru został sam.

Tymczasem Dziennikarze osiągnęli kompromis z marszałkiem Karczewskim i zapewnili sobie funkcjonowanie na nie zmienionych zasadach. Do sieci zaczęły przeciekać materiały z tego co dzieje się na sali, udostępniane przez samych posłów. Materiały, które zbyt często przypominały groteskę. Szala sympatii zaczęła wyraźnie przechylać się na stronę obozu rządzącego. Obaj liderzy opozycji poszukiwali scenariusza godnego zakończenia protestu. Nie chodziło już o zwycięstwo czy realizację jakichkolwiek postulatów. Ta gra była przegrana. To było słychać widać i czuć. Szukano jedynie wyjścia z twarzą.

I tu zdecydowanie sprawniejszy okazał się lider Nowoczesnej. Ryszard Petru zdecydował się zakończyć protest oświadczając, że problem legalności budżetu uchwalonego bez kworum i wbrew rudymentarnym regułom na sali kolumnowej, to problem rządzącej koalicji. Skoro Kaczyński jest w stanie narazić legalność własnego rządu z błahego, de facto proceduralnego powodu, to jego problem. Nic nie stoi na przeszkodzie by na następnym posiedzeniu uchwalić budżet lege artis. Nic poza „ego” prezesa. Takie posunięcie nie tylko rozwiązałoby legalistyczny problem rządu, przede wszystkim, postawiłoby opozycję w niebywale trudnej sytuacji. Ale o tym za chwilę.

Zdecydowanie bezradny okazał się Grzegorz Schetyna. Na dzień przed wznowieniem, jak chciała opozycja, lub nowym, jak chciał rząd, posiedzeniem Sejmu, przewodniczący Platformy Obywatelskiej nie miał żadnego scenariusza zakończenia protestu. Jedyne co przyszło mu do głowy to wniosek o przełożenie daty posiedzenia o kolejne dwa tygodnie. To po prostu niewiarygodne, że tak doświadczony polityk, kierujący tak dużą partią podejmuje tak niewytłumaczalne decyzje. Propozycja ta, to przecież nic innego niż położenie własnej głowy na polityczny szafot. Wystarczyłoby by Kaczyński łaskawie się zgodził. Po dwóch dalszych tygodniach erozji poparcia, zaniku zrozumienia dla przedsięwzięć Platformy, po opozycji nie byłoby co zbierać. Byłaby proszku tym bardziej, że czas grał wyłącznie na jej niekorzyść. Nie wierzę, by jakakolwiek światła myśl przecięła zmarszczone czoło przewodniczącego. Jak nie miał pomysłu na wyjście z sali wtedy, tak niemiałby dwa tygodnie później. Tyle, że protest sejmowy zakończyłby się nieporównanie większą kompromitacją a wizerunkowe i polityczne koszty PO byłyby zdecydowanie poważniejsze.

Na szczęście w sukurs obu liderom opozycji przyszedł ich największy przeciwnik i zgodnie ze swą naturą zaczął eskalować konflikt do nieproporcjonalnych rozmiarów. Polski parlament wyglądał jak w trakcie próby wojskowego zamachu stanu. Tysiące policjantów w zwartych kolumnach, pełnym ekwipunku, marszowym krokiem przemierzały dziedziniec na Wiejskiej. Jeszcze groźniejsze wrażenie robiła żandarmeria wojskowa – niema groźba ze strony Antoniego Macierewicza. Bariery, płoty, skandujący tłum na ulicy, przepychanki wokół samochodu prezesa. Kaczyński nadaje ton propagandzie – to był w istocie pucz opozycji. Robi się groźnie i te groźby właśnie są naturalnym paliwem protestu. To reakcja drugiej strony stanowi jego naturalną legitymizację. Jednocześnie przekaz rządzących staje się niespójny. Posłowie PiS próbują wyśmiać uczestników protestu. Mówią o ciamajdanie, nieudolności, bałaganie i braku zorganizowania. Ta druga linia wydawała się bardziej skuteczna. Twarde, ekstremalne reakcje są atrakcyjne jedynie dla twardego jądra własnego elektoratu.

Przeciętnemu człowiekowi trudno było uwierzyć w pucz i PiS raczej na tej narracji tracił niż zyskiwał. Kaczyński miał szansę w prosty sposób zakończyć awanturę opozycji. Mało tego upokarzając jej liderów i pokazując siłę i moc swej niepodzielnej władzy gdyby…… spełnił jej postulaty. Chcecie powtórki głosowania nad budżetem – proszę. Możemy go głosować tysiąc razy. Żaden ciamajdan mi w tym nie przeszkodzi! Jesteście żałośni i bezradni. Na szczęście dla opozycji Jarosław Kaczyński cierpi głęboko na chroniczną polityczną chorobę zwaną „niecofizmem” – nie szuka innych rozwiązań niż eskalacja konfliktów, nawet gdyby to było wbrew jego własnym politycznym interesom. Nie inaczej stało się tym razem. Kaczyński poszedł na zwarcie. Drugi błąd popełnił nie przyjmując propozycji Grzegorza Schetyny. Protest opozycji był w stanie agonalnym. Poparcie społeczne wyparowało. Posłowie zaczęli ocierać się o śmieszność. Nowoczesna po nokaucie z Madery już niegroźna, zdecydowała o opuszczeniu sali tym razem akceptując fakt, że konkurencja zostanie na niej sama. I w tym momencie Schetyna daje Kaczyńskiemu prezent – prośbę o przedłużenie męczarni i to o całe dwa tygodnie! I zamiast ofertę tę łaskawie przyjąć Kaczyński robi to co zawsze – podbija stawkę. Zapada decyzja o użyciu siły. Straż marszałkowska miała wynieść posłów Platformy z sali. Niewiarygodnie głupi ruch. Mając do wyboru – zrobić ze swoich przeciwników nieudolnych błaznów, odebrać im resztki sympatii i zrozumienia, zyskać czas by przez kolejne czternaście dni przedstawiać ich jako niszczących polskie państwo warchołów, prezes decyduje się na zrobienie z nich męczenników! Zamiast przyjąć ofertę trwania dalszych tortur, oddaje pokonanej opozycji fantastyczny gran finale, którego Grzegorz Schetyna tak bardzo poszukiwał! Jednym ruchem ucina męki. Przywraca godność i nimb wojownika w słusznej sprawie. I tu znowu zadziałał przypadek. Przytomny szef straży marszałkowskiej poświęcił się dla dobra rządzącej koalicji i uchronił Kaczyńskiego przed kompromitacją. Nie wykonał rozkazu, za co później zapłacił posadą. Już widzę rozpaczliwe nagrania z tej akcji. Krzyki kobiet. Przepychanki z mężczyznami. Może ktoś komuś rozbiłby nos albo przeciął brew i polałaby się święta polska krew znowu w obronie demokracji. A krew w parlamencie przelana w obronie ma magiczną moc narodowego symbolu. Kaczyński sam będąc najwyższym kapłanem męczeńskiej religii powinien o tym wiedzieć lepiej niż ktokolwiek. Opatrzność miała Jarosława Kaczyńskiego w swej opiece.

Rytualne zapasy

I tak dochodzimy do puenty tej smutnej opowieści. Protest w Sejmie był jednym z momentów przełomowych tej kadencji. Wszyscy zaangażowani aktorzy dramatu odegrali przy nie małym udziału przypadku swoje rytualne role, zgodnie ze swą naturą, instynktami, przyzwyczajeniami. Wszyscy – bezrefleksyjnie.

Nie mam zamiaru ferować wyroków. Nie mnie oceniać, który z nich wygrał wyścig braku dalekowzroczności i zmarnowanych szans. Tę ocenę pozostawiam czytelnikom. Tym tekstem chcę jedynie zwrócić państwu uwagę na marny, a z pewnością poniżej oczekiwań większości Polaków, poziom polskiej polityki; na niskość pobudek, miałkość refleksji, krótkowzroczność działań. To bardzo smutna teza, że o naszym życiu decyduje przede wszystkim rozdmuchane do niebotycznych rozmiarów „ego” przywódców oraz przypadek, który rozstrzyga o wszystkim. Nie wiem, po której stronie sceny politycznej niefrasobliwość kwitnie okazalej. Ostatnio, jak pokazały wypadki w Brukseli, szala zwycięstwa w wyścigu o największy polityczny blamaż roku zaczyna przechylać się na stronę prezesa. Smutne jest to, że wszyscy, niezalenie od tego czy głosujemy na PiS, PO, czy Nowoczesną, o Kukiz 15 nawet nie wspomnę, żyjemy w kraju, w którym wygrywa nie największy mędrzec, lecz najmniejszy głupiec.

Wróćmy do podstawowego pytania – kto ma największe szanse wygrać kolejne wybory? Jak stwierdziłem na wstępie – wyniki sondaży są ważne z tego powodu, że jako społeczny dowód słuszności kształtują politykę zmieniając zbiorową wyobraźnię. Proponuję by nie przywiązywać się nadmiernie do ich wyników. Jak przekonaliśmy się niejeden raz w tej kadencji, trendy są bardzo nietrwałe, przynajmniej jeśli chodzi o partie opozycyjne. Politycy narzekają na kapryśność wyborców lecz oni, niestabilni w swoich preferencjach przepływają według reguły odpychania: od partii, która aktualnie popełnia największy błąd do konkurentów kojarzonych w danej chwili ze stosunkowo mniejszym obciachem. Przyjrzyjmy się zatem szansom poszczególnych ugrupowań na popełnienie zasadniczych błędów.

Ryszard Petru – moment próby

Nowoczesna – słabością tej partii jest niewątpliwie kondycja lidera. Ryszard Petru nie wrócił z Madery. Nie rozliczył się ze swoimi wyborcami z tej ewidentnej wpadki. Jednocześnie wykazał nieprawdopodobną medialną siłę. Siła ta może być destrukcyjna jak teraz, lecz dobrze użyta, może ponownie wynieść na szczyt w sondażach jego partie. Nowoczesna miałaby szansę, jeśli lider byłby w stanie przekonać swoich wyborców, że jest politykiem poważnym, dojrzałym, a doświadczenie z początku roku nauczyło go pokory i dystansu, było lekcją osobistej i politycznej dojrzałości, którą przyjął z odwagą. Jeśli lider Nowoczesnej będzie w stanie odegrać scenariusz upadłego herosa, który bierze pełną odpowiedzialność za swe błędy, nie unika z nimi konfrontacji, jest w stanie się podnieść po porażce i przekonać swych byłych już zwolenników, że jest gotów do walki, bogatszy o to doświadczenie i silniejszy niż kiedykolwiek , może wrócić na Olimp.

Musiałby skutecznie przekonać wyborców, że nie porzuca swojego projektu w trudnych chwilach oraz że jest w stanie gryźć ziemię by odzyskać ich zaufanie, że nie bagatelizuje problemu i nie obraża się na ludzi i media, że stać go na przyznanie się do błędów i nie odpuszcza, zdeterminowany ma szansę na powrót do głównej gry.

Siłą i ewidentnym zasobem Nowoczesnej jest zespół lojalnych, inteligentnych i zaangażowanych posłanek i posłów. Nad wyraz dobrze wypadają w mediach, budzą sympatię są kompetentni i różnorodni. Nie mówią standardowymi przekazami dnia. Last but not least jest sam projekt. Nowoczesna była pozycjonowana jako trzecia siła dystansująca się od jałowego sporu pomiędzy PO i PiS. Dobrze zorganizowane, silne państwo służące swym obywatelom to wizja, która z czasem będzie zyskiwać. Nowoczesna nadal wydaje się projektem świeżym, nie obciążonym przeszłością i, co ważne, odpornym na ataki Prawa i Sprawiedliwości. Wydaje się, że Ryszard Petru ma wiele atutów w ręku i pomimo sondażowego dołka gdyby przedsięwziął zdecydowane kroki, byłby w stanie odbudować swoją partię. Kluczem do realizacji tego zadania jest on sam.

Dzisiaj lider jest największą słabością własnego projektu. Nic na razie nie wskazuje na to by przewodniczący Nowoczesnej przedsięwziął działania zmierzające do ratowania swojej partii. Sondaże systematycznie spadają a czas nieubłaganie upływa. Gdy notowania spadną poniżej granicy politycznej śmierci – 5% próg wyborczy – bardzo trudno będzie je odbudować. Prawdopodobny scenariusz dobrze znamy, lider podejmuje odważne i coraz bardziej kontrowersyjne postulaty polityczne, które znowu mają na nim skupić uwagę. Efekt jest odwrotny do zamierzonego. Kontekst niedojrzałości i słabości powoduje, że wyborcy nie traktują ich poważnie a sam przewodniczący wiruje w spirali postępującej śmieszności. Otoczenie patrzy na ten spektakl z coraz większym przerażeniem i zaczyna szukać swojego miejsca poza strefą wpływów toksycznego lidera – jedni w konkurencji, inni zakładając własne przedsięwzięcia. Partia zmierza do autodestrukcji. To jedynie od Ryszarda Petru zależy czy wybierze długą i żmudną drogę odbudowy czy efektowny upadek w stylu Palikota.

Jeśli Pan jest pilotem to dokąd lecimy?

Platforma Obywatelska w odróżnieniu od swojej najbliższej konkurencji z Nowoczesnej przeżywa obecnie swój renesans. Sondaże zwyżkują a wynik poparcia zbliża się do PiS. Nie jest to jednak efekt trwały. Po pierwsze dlatego, że PO żywi się słabością swoich przeciwników, nie siłą własnych dokonań. Zwyżka w sondażach to efekt Tuska. Po pierwsze krótkotrwały, po drugie efekt, pod którym Grzegorz Schetyna podpisać się nie może. Sukces Tuska wcale nie jest sukcesem obecnego szefa PO i choć opromienia dzisiaj całą partię blaskiem zwycięscy nad PiSem to efekt ten nie będzie trwał wiecznie. Do intensywnego starcia pomiędzy panami prędzej czy później musi dojść, bo jak wiadomo z przeszłości, we władzach partii dla ich obu miejsca jest zbyt mało. Po drugie Grzegorz Schetyna ma charyzmy tyle co partyjny sekretarz. We wszelkich badaniach wypada jako osoba nieprzekonująca, a jego zwierzęce alter ego, jak wieść niesie, to osioł. To nie jest osobowość przywódcy, który byłby w stanie natchnąć własnych żołnierzy wizją zwycięstwa, entuzjazmem, zapałem, wolą walki nie mówiąc już o wyborcach. Podsumowując; lider Platformy ciągnie swoją formacje w dół.

Po trzecie Platforma nie ma programu. Jej jedynym hasłem jest anty – PiS. Wizja Polski jaką prezentuje to „żeby było tak jak było” czyli restauracja. I oczywiście jest to mieszanka idei, które dają łatwe wzrosty w czasach rozczarowania rządów PiS, ale fundamentalną wadą tej konstrukcji jest fakt, że świeci światłem jedynie odbitym. Platforma poza restauracją nie ma nic Polakom do zaproponowania. Jest jak solidna konstrukcja – ma pieniądze, władzę w wielu samorządach, struktury w całym kraju, silną reprezentację w parlamencie, ale nie ma lidera, który mógłby na dłużą metę projekt polityczny unieść, a przede wszystkim, nie ma projektu dla Polski. W czasie niedawnego expose występując w roli kandydata na premiera opozycji Grzegorz Schetyna w symptomatyczny dla siebie sposób poświęcił całe swoje długie wystąpienie na totalną krytykę rządu PiS. Własne pomysły sprowadzały się do licytacji na populistyczne postulaty. Dla lidera platformy wygranie wyborów sprowadza się do chwytu, tricku, nęcącego hasła, nowego 500 plus. Tym razem miało być to objęcie programem pierwszego dziecka w rodzinie oraz 13 emerytura. Czy liberalni wyborcy Platformy to kupią? Czy obietnice są w najmniejszym stopniu wiarygodne? Populizm w tak prostackim wydaniu to dla liberalnej partii pętla nałożona na własną szyję. Co zrobią z tych haseł przeciwnicy to pokazał PiS w ostatnim spocie. Hipokryzja – w budżecie nie było pieniędzy na program 500 plus, PO straszyła kryzysem finansów państwa, greckim scenariuszem a po 4 latach drenażu kieszeni podatników liberalna przewidywalna i rozsądna partia licytuje się z oszołomami na wydatki podbijając stawkę! Jak wyborcy PO mają w to uwierzyć? Przypomnieć w tym miejscu trzeba że by wygrać wybory nie wystarczy jedynie zabrać elektorat liberalnej konkurencji ale także odebrać go rządzącej partii. Populistyczne hasła nie są drogą do osiągnięcia ani jednego ani drugiego celu. Są drogą donikąd. Dlaczego zatem wyborcy mają głosować na PO? Czy aktualna jest „ciepła woda w kranie” jako wizja i misja partii? Czy oprócz licytacji na rozdawnictwo pieniędzy, których jakoby nie ma, jaki pomysł na Polskę ma największa partia opozycyjna? I to jest największa słabość Platformy. Słabość, która może na trwale zablokować jej powrót do władzy.

A ruchy społeczne? W tym konkretnym przypadku nadzieje umarły razem z karierą Mateusza Kijowskiego. KOD nie tylko został skompromitowany przez swego lidera. Polska polityka nie ma szczęścia do przywódców. Podstawową słabość ruch ten dzielił z Platformą – był wyłącznie anty PiSem ,a to nie jest formuła, która daje paliwo do długodystansowych lotów.

Kaczyński ma z kim przegrać – ze sobą

Najwięcej do popsucia ma w oczywisty sposób partia rządząca. Po utracie nieśmiertelności staje się przedmiotem krytyki już nie tylko ze strony swoich przeciwników, ale także prawej strony sceny politycznej.

Po pierwsze rząd PiS prowadzi politykę chaotyczną, a ona powoli zaczyna przekładać się na codzienne doświadczenie wyborców. Jarosław Kaczyński stale otwiera nowe i liczne fronty walki z kolejnymi grupami społecznymi. Obecnie gdzie okiem sięgnąć wszędzie wojna – zraził do siebie nauczycieli, żołnierzy, policjantów, prawników, lekarzy itp. Szybka ścieżka legislacyjna skrócona do paru dni, mści się na rządzących, gdy nie przewidziane skutki przeprowadzanych zmian stają się widoczne dla przeciętnych ludzi. Narodowy wyrąb drzew stał się symbolem bezmyślności tej władzy. Reforma służby zdrowia zapewne będzie jej gwoździem do trumny. Chaos w edukacji bardzo silnie uderzy w partię rządzącą gdy rodzice na przykładzie własnych dzieci odczują jej wątpliwe dobrodziejstwa.

Niekompetencja jego przeciwników jest pożywieniem dla prasy, przedmiotem żartów i drwin. Porażki samego prezesa przybierają natomiast rozmiary katastrofy tak jak nadaktywność ministra Macierewicza, czy publiczne kompromitacje Waszczykowskiego. Kaczyński ma o wiele więcej do popsucia i przejawia zdecydowanie więcej przekonania o własnej nieomylności a to mieszanka wybuchowa. Nie jest pewne czy ten rząd dotrwa do końca kadencji. Tempo narastania widocznych gołym okiem dysfunkcji jest tak duże, że każdy scenariusz w tej kwestii jest możliwy.

Po drugie wyborców coraz bardziej razi okropny styl tych rządów. Działacze PiS niczego od swoich poprzedników się nie nauczyli. Jakby zapomnieli, ze to przecież ośmiorniczki jako symbol arogancji władzy stały się gwoździem do trumny ich politycznych przeciwników. Dzisiaj Misiewicz wyskakuje z każdego kąta. Oficjele partii rządzącej rozbijają się służbowymi limuzynami jak Polska długa i szeroka. Wypadki rządowych kolumn muszą budzić najgorsze skojarzenia. Masowa czystka w administracji, rozwiązanie służby cywilnej, desant na spółki skarbu państwa, rady nadzorcze, zarządy, i wszelkie instytucje przybiera takie rozmiary, że nie tylko przebija się do świadomości publicznej jako najazd nienasyconych barbarzyńców, ale staje się także bezpośrednim doświadczeniem wielu polskich rodzin, gdzie często najbliższa rodzina lub krewni zostali osobiście dotknięci „dobrą zmianą”.

Żeby tego było mało narasta walka wewnątrz formacji. Jarosław Kaczyński wyciągnął lekcję z pierwszych swoich rządów. Wtedy walcząc z „układem”, zwalczając korupcję, trzymał swoich działaczy na głodzie. Mieli być czyści i poza podejrzeniem. Gdy przyszło co do czego, nie miał kto jego rządu bronić. Tym razem wziął wzory od swego mistrza – Wiktora Orbana, który tak skorumpował Węgierską gospodarkę, że klientelistyczny system interesów stał się gwarantem jego władzy. Tym razem Kaczyński jak zwycięski wódz ogłosił swoim żołnierzom – miasto jest wasze a oni rzucili się do grabieży.

Problem polega na tym, że zasoby podlegające politycznej dystrybucji w Polsce są na szczęście stosunkowo płytkie. Związki biznesu z państwem są ograniczone, a partyjne doły nie podzielają optymizmu prezesa o bezkresnym horyzoncie swych rządów. Tyle zysku co w pysku. Zaczęła się bezpardonowa walka o to co w polityce jest łupem od wieków – o stanowiska , pieniądze i wpływy. Frakcje zażarcie rzuciły się sobie nawzajem do gardeł. Wygłodniałe, nędzne, żądne sowitej zapłaty za wierność chcą więcej i więcej. Tu nie liczyłbym na żadne ograniczenia, poczucie wspólnoty. Nie będzie rozejmu w imię spokojnej konsumpcji owoców zwycięstwa przez wszystkich zainteresowanych. Prawo i Sprawiedliwość to partia wojny. Konflikt jest wpisany w jej DNA. To retoryka starcia, pieśń wojenna jest kołysanką jej działaczy. Nie biorą jeńców, nie idą na zgniłe kompromisy. Jak nie ma z kim przegrać przegrają ze sobą. A na pole bitwy jednych frakcji z innymi wjedzie zbawca. A imię jego jest Jarosław Gowin. Zdystansowany, rozsądny, troszkę nawet nadal liberalny, czeka aż pole się oczyści i bojarzy sami się wykrwawią. Czy Prawo i Sprawiedliwość jest zatem skazane na porażkę?

Powracam zatem do podstawowego pytania – jaka będzie przyszłość? Komentatorzy unikają formułowania jednoznacznych przepowiedni. Jestem gotów podjąć to ryzyko. Wątpię by Jarosław Kaczyński był w stanie utrzymać swą władzę do kolejnych wyborów przez całą kadencję. I to nie dlatego, że grozi mu śmiertelnie silna opozycja. Ona po prostu taka nie jest. Przynajmniej na razie. Największym przeciwnikiem Kaczyńskiego jest on sam, a największe słabości jego partii są zaszyte w jej nieodłącznych cechach. Do katastrofy nie dojdzie na skutek zewnętrznych nacisków czy sprytnych działań sprawnej konkurencji. Nie dlatego, że opozycja uwiedzie wyborców nieodpartą wizją zmian w Polsce. Władza Jarosława Kaczyńskiego zawali się pod własnym ciężarem. Padnie ofiarą własnych dysfunkcjonalności.

Pytanie kto przejmie władzę po klęsce Prawa i Sprawiedliwości? Dziś nie ma oczywistej odpowiedzi. Mimo wyraźnej poprawy notowań Platformy nie jest ona skazana na zwycięstwo. W dłuższej perspektywie ze wzmożoną dokuczliwością wyjdą na jaw jej strukturalne wady – brak wizji, programu i słabość lidera.

Nowoczesna z kolei pokazała nadzwyczajny potencjał swojego unikalnego konceptu. Pamiętajmy słupki sondaży blisko rok temu wyglądały podobnie, z tym że PO i N zamieniły się w nich miejscami. Jej wielką szansą i wielką na ta chwilę słabością jest lider. Jeśli Ryszard Petru będzie w stanie przekonać wyborców i odzyskać ich zaufanie to w dłuższej perspektywie Nowoczesna ma nadal szansę na zwycięstwo. Jeśli takich kroków skutecznie nie podejmie, jego partia w krótkim czasie może przestać istnieć. Paradoksalnie w dużej mierze zależy to od PiS. Im dłużej przetrwa rząd Beaty Szydło tym Ryszard Petru zyska więcej czasu na odbudowanie własnej pozycji jeśli w ogóle taki wysiłek podejmie. Do póki na czele jego konkurencji stoi Grzegorz Schetyna do póty Nowoczesna ma szanse na zwycięstwo wyborcze. I znowu doszliśmy to tej samej smutnej konstatacji – poszczególne partie polityczne nie budują swej pozycji na własnej sile lecz jedynie na słabości swoich konkurentów. Łatwiej licytować się o to, który z nich przegra niż o to, który wygra. Czyż to nie paradoks? Czy nie czas na gruntowną zmianę?